Podróż Kiwi express
Witam,
zapraszam Was do mojej restauracji na degustację Nowej Zelandii. Nie obiecuję poznania wszystkich dań i potraw jakie oferują te piękne wyspy, to nie jest możliwe w 8 dni jakie miałem do dyspozycji.
Siłą rzeczy wrażenia są powierzchowne, ale mam nadzieję, że będziecie chcieli sami poznać te smaki i smaczki na podstawie moich opisów. Bardzo jestem ciekaw wrażeń tambylców i ich smaków. Starałem się dokumentować moją fascynację na matrycy aparatu. Czekam na Wasze komentarze i oceny, a także Wasze impresje. Zapraszam do komentowania zdjęć.
Zaczynamy.
Tak się składa, że to była pierwsza nasza Podróż. Dla nas była przez duże P. Przepraszam z góry wszystkich Podróżników, bo jednak polecieliśmy z biurem podróży, a nie samodzielnie.
Nieco historii na początek.
DECYZJA.
O wyjeździe zdecydowały marzenia mojej Żony, która od zawsze, zafascynowana książką „Miasteczko jak Alice Springs” chciała zobaczyć Australię. Na skutek bardzo szczęśliwego zbiegu okoliczności, okazało się, że biuro podróży; nie będę ich reklamował, choć organizacja była znakomita, a jak ktoś jest zainteresowany proszę o bezpośredni kontakt, proponuje Australię i Nową Zelandię w pakiecie na 3 tygodnie. Po krótkim wahaniu - JEDZIEMY. Ze względu na okoliczności życiowe jedynym terminem akceptowalnym było lato, a ściśle przełom lipca i sierpnia. No i pojechaliśmy.
PODRÓŻ.
Sama podróż nie należy do łatwych i przyjemnych.
Czasy lotu:
Wwa - Londyn 2,5h + 4 czekania na przesiadkę
Londyn - Hong Kong 12h + 6 czekania na przesiadkę
Hong Kong - Auckland 12h już bez czekania :)
Miejsca tyle co w autobusie, na szczęście darmowe drinki i adrenalina pozwoliły przeżyć tę podróż bez ofiar w ludziach. Z HK do Auckland były nawet podwójne miejsca, więc dało się wytrzymać.
PRZYLOT.
W zasadzie wjazd do NZ jest formalnością, ALE !
Wbrew zapewnieniom bardzo miłej i niestety bardzo mało kompetentnej Pani z naszego biura żegnającej nas na Okęciu, wcale nie można wypełniać deklaracji wjazdowej do NZ tak "od czapki". Ponieważ NZ jest wyspą, czyli zamkniętym ekosystemem ze specyficzną florą i fauną, bardzo mocno przestrzegany jest zakaz wwożenia do nich jakiejkolwiek nie przetworzonej termicznie żywności. W praktyce okazuje się, że większość jednak jest puszczana, ALE trzeba wszystko zgłosić. Najwyżej każą wyrzucić. ALE JAK SIĘ NIE ZGŁOSI, i znajdą, to wtedy jest poważna afera. Przekonał się o tym na własnej skórze jeden z uczestników.
Ciekawostka dodatkowa, w deklaracji jest pytanie o to, czy w ostatnim czasie przebywało sie w jakichś terenach górskich, leśnych itp., a także czy wwozi się buty typu górskiego.
DOBRA RADA 1 - zgłoście takie buty, a przed wyjazdem dokładnie wyszorujcie podeszwy. Sprawdzają bardzo dokładnie z powodu ryzyka, że jakieś żyjątko się przechowa i zniszczy ich wyspę. To nie jest żart.
DOBRA RADA 2 - jak macie lekarstwa, to napiszcie że macie, ale na pytanie na granicy odpowiedzcie, że wyłącznie na własny użytek. W zasadzie o nic więcej nie pytają.
PS. Praktycznie takie same zasady obowiązują przy przyjeździe d Australii, więc wiadomo co robić.
Być może jakieś dobre rady jeszcze przyjdą mi do głowy, więc będę je umieszczał w kolejnych postach.

Na ziemi Hobbitów 2010-04-10
NA MIEJSCU.
Pierwsze spotkanie z Auckland było zaskakujące. Być może oczekiwaliśmy ludzi chodzących na głowach, albo wiszących głową z dół, a tu ... właściwie nic specjalnego. Samochody jeżdżące po lewej stronie są większości z nas znane, więc nic specjalnego, ale w powietrzu wisiało coś dziwnego. Miałem wrażenie, że jakieś OKO nas obserwuje. Coś wisiało w powietrzu. Było jakoś mrocznie, a powietrze tak czyste, że po kilkudziesięciu godzinach w samolocie aż przytłaczało świeżością.
AUCKLAND
Auckland na pierwszy rzut oka wygląda bardzo normalnie. W większości niska zabudowa typu willowego, bardzo szeroko rozciągająca się na dość płaskim terenie. Widać było jednak sporo pagórków. Przewodnik dopiero oświecił nas, że są to szczątki wulkanów, podobno jest ich 49 na terenie Auckland. Jeden z nich. Mt. Eden służy jako standardowe miejsce oglądania perspektywy miasta. Taki "pocztówkowy" obrazek. W ogóle Nowa Zelandia jest bardzo "pocztówkowa", ale bardzo dobrym tego słowa znaczeniu.
Miasto jest średnio ciekawe, jednak ponieważ jest na początku zwiedzania, przynajmniej w naszym programie, każdy szukał nowości. Pogoda "średnia". Malownicze chmury dające czasami niewielką mżawkę, słońce przebijające się czasami, w sumie bardzo malowniczo.
Druga bardzo charakterystyczna cecha to mnóstwo łódek. Podobno prawie każdy mieszkaniec Auckland ma swoją łódkę. Mam wrażenie, że to prawda. Po krótkim zwiedzaniu po przylocie, oczekiwaliśmy na wizytę w hotelu aby choć trochę się "oczyścić". Po krótkiej przerwie, dalszy ciąg zwiedzania i wrażeń.
Po wizycie w hotelu, który okazał się bardzo przyzwoity, poszliśmy w wieczorne miasto. Pokazało nam swoją inną twarz - także bardzo interesującą.
DYGRESJA - HOTELE.
Wszystkie odwiedzone przez nas podczas wycieczki hotele były bardzo przyzwoite. Nie były to luksusy, ale dobra klasa turystyczna. Na wyspie północnej nie było bardzo zimno, ale wybierając się do NZ w zimie warto zabrać ze sobą ciepłe rzeczy do spania. Ogrzewania prawie nie ma :), za to praktycznie w każdym hotelu są elektryczne prześcieradła. Trzeba tylko z pewną wprawą odnaleźć niewielkie wyłączniki, zwykle dwa, włączające je osobno. Radzę nie przesadzać i włączyć je na niewielką moc (zwykle jest regulacja), bo można się trochę spocić. W hotelach było czysto i schludnie. Na specjalne widoki raczej trudno liczyć za takie pieniądze, ale nie mam zastrzeżeń.
Pewnym zdziwieniem może być menu na śniadania. Możecie zapomnieć o wędlinach i serach. Jak kto chce, powinien sobie kupić sam w jakimś sklepie. Nasz przewodnik był na tyle OK, że kupował te produkty i na śniadania nasza grupa miała extra jedzenie... Niektórzy nam zazdrościli.
Ale wracając do samego Auckland w nocy. Można spokojnie chodzić gdzie się chce. Zresztą wszędzie gdzie byliśmy było całkowite poczucie bezpieczeństwa. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek czy cokolwiek zachowało się agresywnie.
Charakterystycznym elementem miasta, jest wieża TV. Widać ją praktycznie zewsząd i może służyć za punkt odniesienia. Przy okazji, podobno Auckland i Sydney toczyły walkę, która wieża będzie wyższa. Nie pamiętam kto wygrał, ale takich rywalizacji jest więcej...
Pewnie cierpliwi, którzy czytają moje wspomnienia mają pewien zamęt w głowie. NZ raczej kojarzy się z egzotyką, dzikością, wulkanami itp. A gość tutaj rozpisuje się o mieście... Zaraz będzie i egzotyka. Na razie jeszcze kilka słów o Auckland i drobnych dygresji.
Z powodu jet-leg, czyli po ludzku różnicy czasu nie mogłem spać, a poza tym adrenalina jeszcze nie opadła, poszedłem wczesnym świtem w miasto. W załączeniu dwie fotki pokazujące godziny wczesno poranne. Miasto ma swoją atmosferę. Podczas picia kawy w małym bistro (kawa szatan), obserwowałem codzienny rytuał mieszkańców tego miasta. Wielu biznesmenów wpadało do bistra na śniadanie. Jedni łykali szybką kawę z ciastkiem, a inni zabierali przygotowane wcześniej pakunki. Widać było, że robią to codziennie od lat, a barman znakomicie wie, że w poniedziałki ma być rogalik z szynką, a w środę z pomidorami :) Na razie czułem się jak wyprysk na twarzy, czyli jak obcy w czyimś mieście. Domyślacie się, że duży aparat nie czynił mnie raczej 'miejscowym'.
DYGRESJA WINO.
Osobiście polecam wino, którego jestem miłośnikiem. Wino NZ bardzo mile mnie zaskoczyło, choć klimat nie wskazuje na możliwość pozyskania szlachetnego trunku. Mimo to, na wyspie północnej można wyprodukować całkiem niezłe Chardonnay czy PinotNoir. Z wielką przyjemnością spróbowaliśmy wieczorem kilku różnych miejscowych win w niewielkiej knajpce przy Civic Theatre, obserwując wieczorne życie mieszkańców. Jednak aby dostać miejscowe wino, trzeba dokładnie poprosić barmana. Ich pierwszą sugestią są raczej wina z Australii, których w NZ jest najwięcej, a co ciekawe są tańsze od miejscowych (!).
Ale 'show must go on', czyli powoli jedziemy dalej.

W drodze do Rotorua 2010-04-10
Ale 'show must go on', czyli powoli jedziemy dalej.
I tak po pierwszej nocy w Auckland, ruszamy w drogę... Jedziemy w kierunku Rotorua, jako pierwszego miejsca pośredniego.To co widzimy po drodze nieco nas niepokoi...Otóż prawie całe dwa tygodnie przed wyjazdem, z mediów dochodziły do nas hiobowe wieści o szalejących w NZ huraganach, ulewach powodziach itp. Najbliższa rodzina właściwie zachęcała nas do pisania testamentu, mając nadzieję, że jednak się wycofamy. Swoją drogą, jakkolwiek latałem w życiu dużo, to lądowanie Airbusem w Hong Kongu podczas tajfunu było mocno emocjonujące, co większość pasażerów potwierdziła wykorzystaniem specjalnych "torebek" umieszczonych w oparciach foteli...
Ale mimo wszystko pojechaliśmy i co zobaczyliśmy. Ślady po dużej wodzie. Podobno na dwa dni przed naszym przylotem pogoda się ustabilizowała i choć kilka razy w ciągu najbliższych dni deszcz nas nieco zmoczył, nie był to jakiś wielki problem.
Po drodze z Auckland do Rotorua zobaczyliśmy pierwsze ślady tej Nowej Zelandii jaką sobie wyobrażaliśmy. Na razie przez okna autokaru. Krowy, zieleń, chmury, ...
Pierwszy przystanek (poza knajpką przy drodze) był zdecydowanie warty zobaczenia. Była to grota świetlików (Glowworm Cave). Niestety w środku nie można robić zdjęć. Postaram się to Wam opisać. Wyobraźcie sobie, że leżycie na plecach na trawie w wysokich górach. Nie ma żadnych świateł cywilizacji. Nie ma chmur. widzicie nad sobą miliony mrugających gwiazd, które być może już dawno zgasły, a my widzimy jedynie ich ślad w czasie, w postaci światła. Leżycie i patrzycie na bezchmurne niebo... Nirvana. Jednak podłoże pod plecami nieco faluje, ponieważ jesteście na niewielkiej łódce kołyszącej się lekko na zimnej (lodowatej) wodzie pchanej zręcznymi ruchami przewodnika. Z bezchmurnego nieba, z niewidocznego sklepienia (skalnego) kapie na Was małymi kropelkami woda. Słychać delikatny dźwięk niewielkich fal rozbijających się o ściany jaskini... A mrugające gwiazdy są odwłokami świetlików które MILIONAMI żyją na sklepieniu tej jaskini. Nie wiem jakie wrażenie macie przed oczami, ale ja będę to pamiętał. Nie wiem jak można to sfotografować, zarówno ze względu na wodę jak i na absolutnie śladowe światło, ale chyba nie warto. Mam ten widok przed oczami.
Sama jaskinia położona jest w lesie, który jak dla europejczyka jest cokolwiek nietypowy, ponieważ jest to po prostu las deszczowy. Palmy paprociowe - symbol Nowej Zelandii widoczny na koszulkach ALL BLACKS (czyli drużyny narodowej w rugby), inne palmy, liany itp. Robi wrażenie...
Niestety poziom wody w jaskini był na tyle wysoki, że musieliśmy wychodzić z powrotem wejściem. Normalnie łódki wypływają kilkaset metrów do wejścia płynąc podziemną rzeką. Ale i tak było super.
Ale powoli zbliżamy się do Rotorua, pierwszego celu naszej podróży,
ROTORUA
Jest to jeden z najbardziej popularnych (pewnie niekoniecznie najciekawszy) rejon zjawisk geotermicznych na wyspie północnej. Zaczęliśmy dość nietypowo, ponieważ nie od gorrrrącej wody, gejzerów itp. ale od lasu sekwojowego. Tak, to nie jest zachodnie wybrzeże USA, a sekwoi jest od metra i to całkiem dużych.Skąd się tam wzięły? Ano zostały zasadzone. Podobno kilkadziesiąt lat temu, na NZ był problem zalesienia dużych obszarów leśnych. Próbowano różnych drzew, którymi można by obsadzić duże połacie terenu. W okolicach Rotorua znaleźć można wiele takich obszarów zasadzonych świerkami, sosnami, a także sekwojami. Miałem okazję być w National Sequoia Park w USA i oczywiście tamte są większe, wyższe, ale i tak byliśmy zaskoczeni. Pamiętam, że sekwoja jest drzewem rosnącym bardzo długo, a te mają kilkadziesiąt lat. Jak to możliwe? Otóż podobno (zastrzegam się, ponieważ nie znalazłem tego w wiadomościach źródłowych, tylko sprzedał to przewodnik), wegetacja jest w NZ około siedem razy szybsza niż w innych regionach. Główną przyczyną jest klimat, a także brak szkodników. Drzewa przywożone z innych zakątków świata, nie mają tutaj swoich naturalnych wrogów, więc rozwijają się znacznie szybciej. Efekt jest niesamowity. Trudno go oddać na zdjęciach ze względu na brak perspektywy, jednak cały czas jesteśmy w gęstym lesie. Poza sekwojami mnóstwo innych ciekawych roślin, na przykład symbol Nowej Zelandii - palma paprociowa (pewnie prawidłowa nazwa jest inna, ale wybaczcie mi fachowcy, ja nim nie jestem :))
Jak widać, pośród tych drzew można świetnie uprawiać jogging.
A propos szkodników, czy drapieżników. Ten kraj jest inny od wszystkiego co znałem wcześniej. Nie ma tu praktycznie żadnych drapieżników. Jako komentarz niech posłuży fragment rozmowy, jaki przeprowadziłem z Polakiem spotkanym kilka dni później na wyspie południowej. Otóż okazało się, że od kilkunastu lat mieszka w NZ.
Spotkaliśmy go przy hodowli łososi (!) gdy przyjechał po świeżą rybkę na obiad i mało nie osłupiał widząc kilkanaście osób mówiących po polsku. Oczywiście jak to zwykle, szybkie emocjonalne rozmowy i między innymi padło pytanie:
"Dlaczego wyjechał Pan do Nowej Zelandii a nie do Australii?"
Pytanie dość uzasadnione, ponieważ jak słyszeliśmy, jednak Australia jest krajem bogatszym, o wyższej stopie życiowej. Odpowiedź mnie urzekła swoją prostotą. Odpowiedział mniej więcej następująco:
"Nowa Zelandia, to kraj, gdzie wieczorem można się położyć na materacu pod drzewem w dowolnym miejscu, i jeśli nie będzie Ci za zimno, to rano obudzisz się w takim samym stanie zdrowia. W Australii, w zależności od części kraju, możesz zostać pokąsany, zjedzony, bądź w najlepszym wypadku nadgryziony, przez jedno z kilkuset jadowitych i drapieżnych zwierząt."
W zasadzie nic do dodania. Jako że jestem człowiekiem, który ściąga na siebie wszelkie latające, pełzające, skaczący i w ogóle żyjące owady, zrozumiałem go doskonale...
To może być moje miejsce na ziemi :)

Rotorua i Maorysi 2010-04-10
ROTORUA
Rotorua, to miasteczko zbudowane wokół jeziora, z którego wystaje wierzchołek wulkanu – bardzo malownicze miejsce.
Samo miasteczko jest bardzo urokliwe. Już od wjazdu rzuca się w oczy jedno, a mianowicie dymy unoszące się w rożnych miejscach. Na początek można odnieść wrażenie, że są to mgły, ale po bliższym zbadaniu (zajrzeniu przez płot), można zobaczyć przy prawie każdym domu basen z parującą wodą. Wszędzie wokół są źródła termalne.
Miasteczko jest praktycznie w 100% turystyczne. Miejscowi zajmują się głównie prowadzenie hoteli, sklepów i usług. W bardzo wielu hotelach i motelach widać z daleka tabliczki informujące o basenach z gorącą wodą. Czasami są dość umowne (w naszym hotelu miał jakieś 3 * 6 metrów), ale do trzeciej gwiazdki basen być musi...
Jak widać na zdjęciach, w Rotorua wszędzie coś sie dymi i syczy. Nawet przy zwykłym krawężniku bucha para. Nie mówiąc o większych dziurach w ziemi.
Zabudowa miasteczka jest typowa dla tych terenów, czyli powiedziałbym nieco westernowa i niska. Nie ma żadnych wieżowców, ulice są prostopadłe i widać, że było planowane bez ograniczeń przestrzennych.
DYGRESJA ZAKUPY.
Ten temat nadaje się na osobną dygresję. Otóż praktycznie w każdym mieście/miasteczku/wiosce można znaleźć nieźle zaopatrzone supermarkety. W Rotorua jest nawet coś w rodzaju centrum handlowego ze sklepem sportowym i wieloma branżami. Można dokupić brakujące wyposażenie. W normalnych sklepach nie da się kupić jednego, a mianowicie alkoholu. Do tego celu służą osobne, znakomicie zaopatrzone sklepy. Ponieważ nie jestem palaczem, więc nie wiem, czy dotyczy to także papierosów. Ta sama zasada obowiązuje w całej NZ. Sklepów z alkoholem nie ma za dużo, więc jak chce się kosztować miejscowych bądź importowanych trunków, to warto się zaopatrzyć na zapas.
Jak widać, nieco egzotyki już było, teraz czas na trochę cepelii. Pisząc "cepelia" miałem na myśli niestety taką socjalistyczną jej odmianę. Chodzi mianowicie o przedstawienie Maorysów. Zapewne są różne wersje takich imprez. Całkiem ciekawe i dobrze zrobione turystyczne przedstawienie dotyczące aborygenów miałem okazję widzieć w Australii, ale to tutaj było kiepskie... Spora sala w hotelu, całkiem dobre jedzenie (w cenie wycieczki - all you can eat) i po kolacji występ...Zdjęcia dodaję jedynie z reporterskiego obowiązku.
DYGRESJA MAORYSI
Maorysi przypłynęli na Nową Zelandię (Aotearoa - wyspę długiej białej chmury) na siedmiu łodziach z wysp Polinezji około 800-go roku naszej ery. Nie wchodząc zbyt dokładnie w ich wierzenia i zwyczaje, skupię się tylko na jednym aczkolwiek dość istotny. Mianowicie Maorysi byli ludożercami. Przekonał sie o tym Abel Tasman, który w 1642 roku stracił czterech marynarzy którzy zostali już tam na zawsze. Podobno powodem takiego dramatycznego zwyczaju był brak mięsa na wyspie. Źródłem pożywienia był dla Maorysów ptak MOA, który jako nielot był dość łatwy do złapania i konsumpcji. Jednak ponieważ Maorysi nie myśleli o jego hodowli a wyłącznie o sposobach przyrządzania, to populacja zniknęła bezpowrotnie.Na odtrutkę przykład miejscowej architektury...
I gdzie są te cuda natury? Będą ...

Waiotapu - Rotorua 2010-04-10
WAIOTAPU
Najciekawszy (oczywiście rzecz gustu), był pobyt w WAIOTAPU thermal park. Miejsce położone kilkanaście km od Rotorua, jest jednym z największych terenów zjawisk termalnych w Nowej Zelandii, przygotowanych dla zwiedzania przez turystów.
Zwiedzanie zaczyna się jeszcze przed wejściem do parku, od niewielkiego jeziorka z wrzącym błotem. Bardzo malownicze miejsce, wszystko tam syczy, bulgocze i paruje, a co ważniejsze śmierdzi siarką. Czyli jesteśmy u wrót piekieł...
Po 20 minutach docieramy do głównej atrakcji. Teren jest olbrzymi i zwiedzanie spokojnym krokiem może zając pewnie cały dzień, a przy słonecznej pogodzie, można trafić do fotograficznego raju. Nam niestety pogoda nieco słońca poskąpiła, i było pochmurno. Szkoda. Choćby to miejsce jest warte powrotu przy dobrych warunkach pogodowych.
Wiele malowniczych jeziorek o różnych kolorach, potoki zastygłego błota, wodospady, dymiące kratery, ... w zasadzie wszystko czego można sobie życzyć. Najpiękniejsze jest jezioro malarza, nazwane tak z powodu pełnej palety barw jakie można stworzyć, a także cudowne jeziorko pistacjowe. Z pewnością znajdziecie w sieci wiele lepszych zdjęć, ale kilka w załączeniu.
Osobnej wzmianki wymaga "gejzer mydlany". Znajduje się poza terenem parku, bardzo blisko. O ile pamięć mnie nie zawodzi, kilka minut samochodem. Woda tryska z niego o określonej godzinie (chyba 10:30), ale nie do końca samorzutnie. Nazwa "mydlany" została przyjęta z powodu jego odkrycia i sposobu pobudzania. Otóż podobno kiedyś, grupa więźniów pracowała w okolicy. Postanowili wyprać swoje ubrania w niewielkim jeziorku. Aby dokonać tej czynności w sposób perfekcyjny, użyli dodatkowo mydła. Jakież było ich zdziwienie, gdy po wylaniu wody z mydłem do jeziorka zobaczyli swoje rzeczy znikające na niebie na czubku wielkiej fontanny wody. I tak gejzer mydlany został odkryty... Tyle bajka. A jak jest teraz?
Otóż kilka minut po 10-tej na miejsce przyjeżdża fachowiec. Człowiek tej jest "pobudzaczem", katalizatorem i przewodnikiem. Zaczyna do wykładu dla kilkudziesięciu osób zgromadzonych w niewielkim amfiteatrze. Krótki wykłady i wrzuca do dziury kilkadziesiąt gram mydła. Po chwili zaczyna z ziemi tryskać gejzer. Wysokość wyrzutu nie jest imponująca - kilkanaście metrów, ale i tak robi wrażenie. Przy obserwacji trzeba uważać i jeśli nie chce się zostać zmoczonym, lepiej nie stawać w pierwszych rzędach.
Kolejne zdjęcia pochodzą z wioski maoryskiej Te Puia położonej na obrzeżach Rotorua. Wioska przyzwoita i warto ją odwiedzić aby posłuchać kilku opowieści przewodnika o historii Maorysów. Moim zdaniem najciekawsze są dwa miejsca. Po pierwsze spory teren aktywny termalnie, z dwoma sporymi gejzerami, a po drugie niewielki budynek w którym przy dużej dozie szczęścia można zobaczyć ptaka kiwi. Mnie się niestety nie udało ponieważ ptaki spały i nikt ich nie budził specjalnie dla turystów.
DYGRESJA KIWI
Ten niewielki ptak-nielot (zdjęcie wypchanego pojawi się przy okazji odcinka dotyczącego Wellington), jest zagrożony wyginięciem. Jest to nielot, i gniazduje na ziemi. Powodem jego uziemienia był brak naturalnych wrogów, co spowodowało trwałe zmiany w sposobie życia. Przez wiele lat, ptak żył sobie spokojnie, aż pojawił się niewielki torbacz - opos. Nie pamiętam dlaczego został przywieziony do NZ, ale skutki jego pojawienia są dość dramatyczne. Przede wszystkim, co ma bezpośredni związek z kiwi, opos zaczął masowo zjadać jajka kiwi. Teraz oposy są masowo tępione, ale niestety one szybciej tępią kiwi. Wyścig z czasem trwa...
Swoją drogą, wielkość jajka kiwi jest zaskakująca. Jajko jest niewiele mniejsze od samego ptaka. Przekroje które można zobaczyć w różnych miejscach zadziwiają. Jak to jajo może wyjść z kiwi?
Kiwi prowadzi nocny tryb życia i z tego powodu normalnemu człowiekowi bardzo trudno się na niego natknąć w naturalnym środowisku. Jeśli będziecie w Te Puia, poszukajcie tego budyneczku i może dopisze Wam szczęście.
Kończąc pobyt w Rotorua polecam spacer nad jeziorem, które w świetle zachodzącego słońca wygląda zjawiskowo.I tak kończy się nasz pobyt w Rotorua.
Następnego dnia, wczesnym świtem wyjeżdżamy w kierunku Wellington.

Droga do Wellington 2010-04-10
DROGA DO WELLINGTON
Tak, czas ruszać dalej z Rotorua w kierunku Wellington. W jeden dzień, to spory kawałek, a po drodze jest co zwiedzać.
Zaczynamy od próby okiełznania autokaru, który przed 7-mą rano (na szczęście jet-leg w tę stronę pomaga wcześnie wstawać), pojawił się przed hotelem. Autokar, którym jechaliśmy z Auckland do Wellington, był średnich lotów, ale kierowca - chińczyk, był niezłym "aparatem". Kilka razy naprawiał jakieś drobne detale, ale pełni adrenaliny nie patrzyliśmy na takie drobiazgi.
Ogólnie było zimno. Jak się okazało, w okolicach Rotorua w nocy były przymrozki a nasz autokar nie był do tego przystosowany. Widok przez boczną szybę był dość "zamazany", ale prawdziwy strach wzbudził widok przez szybę przednią. Jak widzicie na zdjęciach, kierowca nie widział zbyt wiele. Próbował jakoś czyścić szybę, ale nie było takiej opcji. Ponad 20 osób oddychających w niezbyt dużym autokarze, lodowate szyby, brak ogrzewania ... jak miały wyglądać?
Kierowca zupełnie się tym nie przejmował, w odróżnieniu od nas. Przewodnik zajmował pozycję "spokojnie, będzie dobrze" i nie podkręcał atmosfery, ale nie ukrywam, że byliśmy nieźle spietrani. Po kilkunastu kilometrach, które nieźle rozgrzały atmosferę, zupełnie nie wzruszając kierowcy, przewodnik zmusił go do zatrzymania się na poboczu i podjęcia prób oczyszczenia szyb.
Z czyszczenia nic nie wyszło, ale wyszło kilka zdjęć w scenerii wschodzącego słońca podświetlającego dymy unoszące się nad terenami geotermalnymi. Dodatkowo krzaki pokryte szronem i ... bajka....
Następne kilka kilometrów przejechaliśmy nadal nie widząc za wiele, i mając nadzieję, ze chiński kierowca zna jakieś metody które pozwalają jego wzrokowi przenikać przez piękne wzorki lodu które nieustannie powstawały na przedniej szybie.
wodospady HUKA FALLS
Na szczęście dojechaliśmy do pierwszego celu podróży, wodospadów Huka Falls, gdzie problem szyb znalazł swoje dość niespodziewane rozwiązanie. Po wyjściu z autokaru na niewielkim parkingu powitał nas przyjaciel mróz, ale także piękne słońce. Były jakieś budki sygnalizujące możliwość kupna czegoś ciepłego, ale byliśmy za wcześnie.
Szum wody zaprowadził nas na mostek nad Huka Falls. Właściwie to nie są wodospady, nazwałbym to raczej przełomy. Spieniona i rwąca rzeka na odcinku kilkuset metrów pokonuje dość znaczny spadek i kończy dość poważnie wyglądającym wodospadem w spokojniejszej już rzece.
Miejsce było nad wyraz urokliwe, szczególnie w tych okolicznościach przyrody. Od mostku, można wąską ścieżką przejść w dół kilkadziesiąt metrów aż do finałowego wodospadu. Unoszące się wszędzie mgły i piana wodna dodały wiele uroku.
Po powrocie na zalany słońcem parking, kompletnie zmarznięci - ja nie mogłem już obsługiwać aparatu, zastaliśmy otwarte budki z napojami. Sprzedaż kawy i gorącej czekolady była tego dnia chyba rekordowa. Humor znacznie nam się poprawił gdy zobaczyliśmy autokar z czystymi szybami. Zadziałały dwa czynniki. Wschodzące słońce, ale także nasz przewodnik, który wyciągnął ze swoich zapasów litrową butelkę whisky i część (na szczęście niewielką) przeznaczył na przemycie szyb. Reszta butelki została zużyta na dolewki do pitych właśnie gorących napojów, co znakomicie rozgrzało nasze ciała i dusze.
Jak napisałem, po rozgrzaniu się pewną ilością whisky zmieszaną z gorącą kawą, omywani promieniami słońca, wyruszyliśmy dalej w drogę wiodącą w kierunku Wellington.
JEZIORO TAUPO i WULKANY
Droga przebiegała nad pięknym jeziorem Taupo (Lake Taupo) i prowadziła wprost do dwóch wulkanów - Mt.Tongariro i Mt.Naguruhoe. Dla zainteresowanych, Ngauruhoe grało we Władcy Pierścieni "Górę Przeznaczenia". Nieco ją podkolorowali, ale podobieństwo jest. Podobno żarzy się czasami u szczytu i wyrzuca w niebo nieco kamieni i dymu, ale nie dał nam tej satysfakcji. Na wulkanach prowadzone są wspaniałe trekkingi, ale nie znajdują się w programie wycieczek dla zwykłych śmiertelników…
Podróż przebiegła dalej już bez dodatkowych atrakcji, więc od tej strony nie mam wiele do dodania. Była dość nudna i długa. Odległość do pokonania była spora.
W końcu po kilku godzinach jazdy dojeżdżamy do Wellington, skąd następnego dnia popłyniemy dalej na wyspę południową.

Wellington 2010-04-10
WELLINGTON
i tak dojechaliśmy do Wellington. Podróż była długa i dość męcząca, spory kawałem przespałem. Kilka małych miasteczek po drodze. W każdym z nich dałoby się poszukać wielu tematów, ale jak to z wycieczkami bywa:
"Proszę Państwa, macie 20 minut na lunch, autokar odjeżdża od 13:20..."
No i tyle. Co prawda kilka razy wybrałem 20 minut swobody, a nie lunch, ale żołądek też upominał się o swoje ...
Wracając do Wellington. Spotkałem w jakimś forum komentarz, że jest to najpiękniejsze miasto w NZ. Nie wiem. Spędziłem w nim za mało czasu aby móc to powiedzieć. Gdybym miał pokusić się o ocenę, to zdecydowanie Auckland jako miasto i Queenstown jako kurort znajdą się wyżej. Wellington... Sam nie wiem. Z pewnością spędziłem tam za mało czasu, ale wrażenie jest wrażeniem.
Z pewnością Wellington jest bardzo pięknie położone, na stromych wzgórzach opadających wprost w wody błękitnej zatoki. Wiele więcej nie mogę o nim powiedzieć :) W dzień jakoś nie powaliło mnie na kolana. Ciekawostką jest, że spora część tego miasta zbudowana została na zasypanej zatoce. Po prostu nie ma dość naturalnego "płaskiego" terenu aby móc swobodnie budować. Wyjazd na górę (oczywiście wulkan), z której
obserwowaliśmy panoramę miasta był dość emocjonujący. Wąziutka stroma dróżka, mijające się samochody... Było trochę emocji, ale kierowca dał radę.
Ciekawostką Wellington jest lotnisko, a raczej pas startowy położony na kawałku płaskiego terenu między wodami zatoki a morzem. Jest dość krótki i nie mogą na nim (podobno) lądować większe samoloty. W każdym razie wygląda dość zabawnie.
W Wellington zwiedziliśmy spore muzeum - z pewnością warto. Można tam zobaczyć wypchanego ptaka MOA, który zniknął w żołądkach Maorysów, a także ptaka KIWI w wielu wersjach. Z kronikarskiego obowiązku załączam kilka zdjęć.
Miałem nadzieję, że Wellington pokaże nam swoje piękno w nocy.... Wellington w nocy także mnie nie zachwyciło. Uwielbiam włóczyć się po nocy z aparatem i statywem szukając gry świateł i kolorów. Zwykle w każdym mieście jest takie ukryte piękno. Wellington jakoś nas nie urzekło. W centrum miasta oświetlenie jest typowo użytkowe i składa się głównie z lamp sodowych. Ale ze świecą szukać jakichś ciekawie oświetlonych budynków. Mnie się nie za bardzo udało.
Dopiero nad samym morzem było lepiej. Bulwary są miłe dla oka i można tam znaleźć nieco elementów architektonicznych przyciągających oko. Charakterystyczna była kompletna pustka. Poza nami nie było NIKOGO spacerującego nad zatoką. W zasadzie to chyba nic dziwnego, bo kto chodzi w zimie na spacery w mieście :)
Po zjedzeniu bardzo dobrej kolacji we włoskiej knajpce, udaliśmy się na spoczynek do hotelu. Niezbędne okazało się „pożyczenie” na noc tak zwanej „farelki” z korytarza, gdyż temperatura w pokoju była raczej niska, a wyjątkowo ogrzewane prześcieradło nie działało.
Następnego ranka musieliśmy udać się na prom na wyspę południowa - tam jest „prawdziwa egzotyka”.
Wyspa południowa 2010-04-10
WYSPA POŁUDNIOWA
Czas przenieść się na wyspę południową. Trzeba pamiętać, że jesteśmy na drugiej półkuli, więc południe oznacza ZIMNO, a jesteśmy w zimie. Już zaczynam się bać...
Jedynym sensownym środkiem transportu jest w tym wypadku prom. Ze względu na wysokie koszty, biuro podróży nie przewozi autobusu, ale po prostu na drugim brzegu czeka następny. W naszym wypadku oznaczało to dużą zmianę na plus, ponieważ ten pierwszy busik nie należał do najlepszych, a i kierowca nie budził nadmiernego zaufania.
Wstajemy więc rano i na początek oddajemy podkradziony z korytarza grzejnik. Sprawne pakowanie i po chwili znajdujemy się w autobusie i zmierzamy w kierunku przystani promowej. Wtedy wybucha niewielka panika w jednej z rodzin. Otóż nie mają paszportów. Po krótkim dochodzeniu domyślają się, że zostawili je albo w hotelu (lepsza wersja), bądź w knajpie wieczorem (gorsza wersja). Napięcie wzrasta, gdy okazuje się, że w hotelu ich nie ma. Największy spokój wykazuje jak zwykle nasz przewodnik, który bez mrugnięcia okiem sugeruje, że powinni w takim razie zostać w Wellington i starać się o wyrobienie nowych paszportów aby móc dostać się później do Australii, bo bez nich nie ma sensu ich przejazd na wyspę południową. Nie muszę dodawać, że atmosfera robi się dość „gęsta”, jednak w sumie, co przewodnik w takiej sytuacji ma zrobić?
Docieramy na nabrzeże. W oczekiwaniu na zaokrętowanie, poszkodowani właściciele zagubionych paszportów przeszukują bagaże, i …….. paszporty znajdują się na dnie jednej z walizek… Tylko Boguś jak zwykle z uśmiechem na ustach nie zwraca na ten fakt większej uwagi.
Proces okrętowania przebiega bardzo sprawnie i przypomina to co dzieje się na lotniskach. Spory prom przyjmuje nas na pokład i zajmujemy strategiczne pozycje na górnym pokładzie (na razie prawie wszyscy), bądź w wygodnych fotelach na środkowych pokładach. W świetle porannego słońca ostatni rzut oka na Wellington i powoli przemierzamy zatokę podziwiając bardzo ładną panoramę miasta. Wszędzie widać ładne domki położone malowniczo na zboczach stromych wzgórz otaczających centrum miasta.
Prom powoli wychodzi na wody zatoki i sytuacja zmienia się dość radykalnie. Bardzo silny wiatr rozbija duże fale na nadbrzeżnych skałach, a sam prom zaczyna dość mocno się kołysać. Po kilkunastu minutach większość wycieczkowiczów znika we wnętrzu promu, a na górze zostają jedynie fanatycy, ale wyłącznie bardzo dobrze wyposażeni w nieprzewiewane ubrania.
Pozostaję nadal na górnym pokładzie chłonąc widoki.
Po około dwóch godzinach prom zbliża się do wyspy południowej. Na szczęście oznacza to, że falowanie morza znacznie się uspokaja i można dalej chłonąć widoki z górnego pokładu.
Mijane zatoczki są bardzo urokliwe. To co mnie fascynuje, to lokalizacja wielu domków, zarówno pojedynczych jak i zgromadzonych w niewielkich koloniach, położonych malowniczo w zacisznych zatoczkach. Ukształtowanie terenu jednoznacznie wskazuje na to, że dostać do nich można się wyłącznie morzem. Zresztą przy każdym domku jest pomost z miejscem do cumowania motorówek. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad zmianą mojego miejsca zamieszkania na Nową Zelandię J To są moje klimaty.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach, manewrując wśród hodowli małż i ostryg, zbliżamy się do miasteczka PICTON portu na wyspie południowej. Miasteczko liczy około 4000 mieszkańców i jest nastawione w największej części na obsługę przeprawy morskiej łączącej obie wyspy.
O ile wyspa północna wydawała nam się raczej wyludniona, to wyspa południowa jeszcze bardziej razi oczy bardzo niewielką gęstością zaludnienia. Wysiadamy z promu na nabrzeże i po chwili oczekiwania wnosimy nasze bagaże do nowego autobusu.
Ruszamy odkrywać egzotykę wyspy południowej.
Hari x 2 2010-04-10
DROGA DO QUEENSTOWN
W ostatnim odcinku wpłynęliśmy po Picton i zaczynamy przemierzać dzikie tereny wyspy południowej, oddalając się coraz bardziej od cywilizacji.
Miasteczko znika za oknami autobusu szybciej niż zdążyliśmy mrugnąć okiem i ustabilizować błędniki po podróży promem. Wjeżdżamy w głąb wyspy. To co odbieramy wszystkimi zmysłami, to totalna czystość i przezroczystość powietrza. Nawet z wnętrza autobusu daje się odczuć że wszystko za oknem jest nieskażone człowiekiem i jego oddziaływaniem. Można chłonąć tę atmosferę każdą komórką ciała. Cudowne wrażenie.
Drugie spostrzeżenie, szczególnie odczuwalne dla Polaka jest związane z drogami. Otóż drogi w NZ są na poziomie jaki w Polsce trudno spotkać, chyba że na nowej autostradzie (za wyjątkiem A4 Katowice – Kraków L). Nie mówię o szerokości, ale o jakości nawierzchni. Szerokość nie jest zresztą tutaj wielkim problemem. Jadąc zachodnią stroną wyspy południowej, ruchu praktycznie nie ma. Nieco inaczej jest po wschodniej stronie, ale tam znajdują się większe miasta Nowej Zelandii. Zdarza się, że jedziemy przez godzinę – dwie, i nie spotykamy ŻADNEGO samochodu na drodze. Niesamowite wrażenie.
Ciekawostką jest, że większość mostów na drogach (a jest ich wiele), jest JEDNOPASOWA. Ruch odbywa się naprzemiennie, czasami są światła (jak na zdjęciu poniżej), ale zwykle nie ma, bo sytuacja w której na moście miałyby się spotkać dwa samochody jadące w przeciwnych kierunkach jest praktycznie niemożliwa. Budowa takich mostów jest po prostu znacznie tańsza, a ruch niewielki – GENIALNE!
Po drodze do Hari-Hari (nazwa miasteczka), zatrzymujemy się na krótkie postoje. Miasteczka są do siebie podobne jak dwie krople wody. Zabudowa jak z westernów, właściwie widok kowboi ścigających Indian także by mnie nie zaskoczył. Zwykle centrum miasteczka stanowi stacja benzynowa i niewielki market, za to bardzo dobrze zaopatrzony.
Jemy w zaskakująco sporych knajpkach, zdecydowanie nastawionych na szybką obsługę podróżnych, nawet większych grup. Zachowanie przewodnika wskazuje, że jest znakomicie zaznajomiony z lokalną obsługą i bywał w tych miejsca już wiele razy. Jedzenie było na nasz koszt. Było bardzo dobre i smaczne, a wcale nie bardzo drogie. Największe zastrzeżenia można mieć do zup, ponieważ większość, niezależnie od deklarowanego smaku, bazowała na kremie z dyni, ale za to konkretne posiłki, w szczególności wspaniałe kolorowe i różnorodne sałatki są zdecydowanie godne polecenia. Bez obaw można jeść ryby i mięso, właściwie wszystko. W NZ mają wszystko świeże.
MURCHISON
Przy jednym z takich postojów w miasteczku Murchison, wybrałem krótką przebieżkę z aparatem zamiast lunchu. Kilka zdjęć poniżej. Niestety pogoda daleka była od fotograficznego raju, ale zamieszczam je ze względów reporterskich. W sumie klimat udało mi się chyba oddać. Rzuca się w oczy całkowity niemal brak ludzi, ale jest ich tam po prostu bardzo niewielu.Podczas przebieżki z aparatem spotkałem jednego miejscowego, który kopał rów koło domu. Wykazał niezwykłe zainteresowanie i widać było, że możliwość zamienienia kilku zdań z kimś obcym była dla niego wielką frajdą.
Ludzie są tam bardzo mili, uczynni i zawsze służą pomocą. Jest w tym jakaś nuta czasów pionierskich, bądź ludzi mieszkających w dzikich terenach, którzy po prostu muszą sobie pomagać, bo nie mogą liczyć na pomoc z zewnątrz. Ale cóż, autobus trąbi, trzeba wracać i jedziemy dalej w kierunku Queenstown z ambitnym planem zobaczenia z bliska lodowców i innych cudów natury.
Przed dojazdem do miejsca noclegowego, mieliśmy zwiedzić jeszcze słynne skały naleśnikowe – nazwa pochodzi od charakterystycznego poziomego układu warstw skał, jednak opóźnienie w podróży, deszcz i zapadający mrok spowodował, że tylko nieliczni, wyposażeni w dobre nieprzemakalne ciuchy zdecydowali się na krótki bieg terenowy. Niestety nie było wiele widać, a padający deszcz skutecznie uniemożliwił uwiecznienie tego pięknego miejsca na matrycy aparatu w sposób usprawiedliwiający publikację. Ale widziałem to miejsce na zdjęciach i chciałbym go zobaczyć w świetle dnia.
HARI HARI
Jednak trzeba było gdzieś zanocować. Nocleg został zaplanowany w niewielkiej (jakby mogła być inna), mieścinie o wdzięcznej nazwie Hari-Hari. Na moje oko Hari-Hari składa się z kilkunastu domów rozmieszczonych wzdłuż głównej drogi wiodącej w stronę Queenstown. Sama podróż, co prawda przerywana zwiedzaniem i krótkimi postojami, była dość monotonna. Przewodnik zaproponował nam obejrzenie filmu o jeleniach, który okazał się dość traumatyczny. W dużym skrócie (z góry przepraszam za pewne uproszczenia i być może nie 100% zgodność z faktami) było to tak.
DYGRESJA JELENIE
Pod koniec 19 wieku, znudzeni pobytem na tej dość jałowej acz pięknej wyspie przedstawiciele średniej i niższej klasy przybyłej z Anglii postanowili wprowadzić polowanie jako sposób na nudę. Ponieważ na wyspie nie było żadnych zwierząt nadających się do tego celu, sprowadzono z Anglii kilka niewielkich stad jeleni, które zostały umieszczone w hodowlach. Nikt ich specjalnie nie pilnował, i co chwilę jakieś sztuki oddalały się w dziewicze lasy. Ponieważ nie miały żadnych naturalnych wrogów (TAM NAPRAWDĘ NIE MA ŻADNYCH DRAPIEŻNIKÓW !), a ilość pożywienia była nieograniczona, rozmnażały się w takim tempie jak rosną sekwoje.
W ciągu kilkudziesięciu lat, ogromne stada liczące po kilkaset sztuk zaczęły przemierzać wzgórza NZ zjadając wszystko co się dało. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale pojawiła się realna groźba zniszczenia ekosystemu NZ – po prostu wzgórza, jeszcze niedawno porośnięte bujną roślinnością, zaczęły świecić łysinami polan. Postanowiono coś z tym zrobić.
W lasy, pozbawione jakiejkolwiek infrastruktury ruszyły drużyny myśliwych, którzy strzelali do każdego jelenia w zasięgu lunety karabinu. Szybko okazało się, że są dwa podstawowe problemy. Otóż działalność myśliwych nie zmniejszała w żaden widoczny sposób populacji, a z drugiej, nie było jak zwozić z gór mięsa zabitych jeleni. Ilość mięsa jakie trafiło na rynek, spowodowała że cena spadła prawie do zera, a rząd musiał finansować odstrzał ze środków publicznych. Jelenie transportowano głównie rzekami, znosząc je na plecach myśliwych z dzikich gór. Po kilku latach okazało się, że dalej nic się nie dzieje.
Na początku lat 60-tych zaczęto polowania na masową skalę wykorzystując do tego celu helikoptery wyposażone w karabiny maszynowe. Przyznam, że widok ludzi strzelających z karabinów maszynowych (!) do wielkich stad jeleni na zboczach gór robił niesamowite wrażenia. Piękne jelenie spadające ze skał, czy też widok stada liczącego kilkadziesiąt sztuk, które zostaje wybite do nogi w ciągu kilku minut przez dwóch ludzi strzelających karabinów maszynowych budził we mnie wewnętrzny sprzeciw. Jednak podobno nie było wyjścia. W ciągu 8 lat wybito KILKANAŚCIE MILIONÓW sztuk jeleni i sytuacja została opanowana. Helikoptery zwoziły tony mięsa na brzeg morza, skąd statki zabierały je do przetwórni.
Od tamtego czasu, Nowa Zelandia jest (podobno) największym światowym producentem mięsa z jelenia, które jest zdecydowanie warte spróbowania w miejscowych restauracjach.
Wracając do naszej podróży, po nocy spędzonej w Hari-Hari, udaliśmy się dalej do Queenstown.
Niestety pogoda uniemożliwiła przelot helikopterem na lodowiec Foxa, więc pozostało nam oglądanie czoła lodowca z bliska w padającym deszczu. Tam także chcemy jeszcze wrócić :)
Po drodze mieliśmy okazję podziwiać urokliwe strumienie przecinające lasy deszczowe i słynne zielone głazy znajdujące się na wielu widokówkach z Nowej Zelandii.

Mekka białego szaleństwa - Queenstown 2010-04-10
QUEENSTOWN
No i zbliżamy się do Queenstown, czyli stolicy sportów zimowych na Nowej Zelandii. Ciągle musimy sobie uświadamiać, że co prawda wyjechaliśmy w środku lata, ale tutaj jest środek zimy. Dość niezwykłe uczucie. Jakoś łatwiej znieść sytuację, gdy wyjeżdżamy z Polski w środku zimy, i trafiamy na lato. Tak czy owak, błogosławimy spory zestaw ciepłych ubrań jakie zabraliśmy z Polski. Bez dobrego polara i ciepłych spodni, życie byłoby prawie niemożliwe.
Pogoda niestety nas nie rozpieszcza, nadal jest zimno i pochmurno. Od lodowców, droga wije się przez las deszczowy i powoli wkracza w rejony nieco bardziej górzyste. Dalej kręcimy się nad rzeką Shotover.
Po prawej pojawia się most zawieszony wysoko nad rwącą rzeką. Niestety przybyliśmy zbyt późno aby samemu zaliczyć skok na bungy w najbardziej kultowym miejscu uprawiania tego sportu – jego kolebce, czyli na Kawarau Bridge. Akurat ostatni śmiałek tego dnia pakował się do łódki ledwo co widocznej w dole na rzece. Moja żona była szczęśliwa, że nie miałem pokusy aby spróbować, a ja byłem szczęśliwy że nie musiałem sobie niczego udowadniać. Nie wiem, co by z tego wyszło.
Wsiadamy do autokaru i dalej w drogę. Tereny nad rzeką pełne są wykopanych ręką człowieka dziur i ruin niewielkich chatek. Okolica znana była i jest nadal, z poszukiwania złota. Gorączka złota przewaliła się co prawda dawno temu, ale pozostało miasteczko chińskich górników złota – Arrowtown. Samo miasteczko ma bardzo miły, westernowy klimat. Sporo sklepów, na szczęście dobrze zaopatrzonych (także w wino) i sklepy z pamiątkami. Nabywam tam mój ulubiony do dzisiaj kapelusz z brązowej skóry, zresztą wyprodukowany w Australii. Zwiedzamy na szybko w siąpiącym deszczu domki chińskich górników i wreszcie wjeżdżamy do Queenstown.
Miasto jest typowym kurortem i w zasadzie gdyby nie inne powietrze, mógłbym się poczuć jak w Zakopanem. Na szczęście (przepraszam wszystkich fanów) NIE JEST TO ZAKOPANE !!!! Wieczorem zjadamy wspaniałą sarninę w restauracji i udajemy się na zasłużony wypoczynek.
Dość zaskakujący jest następnego ranka widok grup narciarzy wybierających się następnego poranka na lokalne stoki, a termometr nie pozostawia złudzeń - jest zimno...
Rano pakujemy się i wyruszamy w drogę do Milford Sound, ale temu poświęcę osobny wątek.
Zanim już ostatecznie wyjedziemy z Queenstown, na życzenie części grupy pojechaliśmy do kanionu rzeki Shotover, po którym pływa się w dużych odrzutowych łodziach. Napęd odrzutowy umożliwia bardzo szybkie manewrowanie, a poza tym brak śruby powoduje że można pływać po bardzo płytkiej rzece bez ryzyka uszkodzenia napędu.
Przybyliśmy tam wczesnym rankiem (pamiętajcie, że to była zima), więc kilkunastominutowe trzymanie aparatu w nieosłoniętej ręce powodowało odrętwienie. Było po prostu zimno. Zapewne dla miejscowych, nasza chęć popłynięcia taką łodzią w środku zimy jest dość egzotyczna, ale jak ktoś chce i płaci, dlaczego nie.
Grupa zainteresowanych przejażdżką szybko wyłoniła się z całości wycieczki i podążyła do pomostu. Autor zdjęć pozostał w roli reportera, więc entuzjastyczne relacje uczestników przejażdżki nie mogą być opatrzone autorskim komentarzem z braku doświadczenia.
Nawet z brzegu wyglądało to imponująco. Przy towarzyszeniu intensywnego ryku silnika zwielokrotnionego przez zbocza kanionu, łódka kierowana wprawną (na szczęście ręką) dokonywała nieledwie cudów zawracając praktycznie w miejscu w obłoku (zimnej) piany. Jak zwykle szczęśliwi byli ci co siedli z przodu. Wbrew bowiem pozorom, najwięcej wody w takich okolicznościach łapią ci co siedzą z tyłu. Tam piana wodna już opada J Ale kapoki i kurtki przeciwdeszczowe załatwiły sprawę.
Przejażdżka łodzią trwała kilkanaście minut, co wykorzystałem na zrobienie kilku zdjęć, podczas gdy większość tych co pozostała na brzegu rozgrzewała zmarznięte ręce gorącą herbatą.
Po powrocie drugiej łódki, wyruszyliśmy już w ostatnią część podróży po pięknej, dzikiej i krystalicznej Nowej Zelandii…
MILFORD SOUND
No to jedziemy dalej. Wczesnym rankiem wyruszamy do Milford Sound, czyli regularnego fiordu. Niestety nie byłem (jeszcze) w Norwegii, jednak bywalcy twierdzili, że to co zobaczyli w Milford Sound nie ustępowało widokom z dalekiej północy. W końcu, Nowa Zelandia to dalekie południe.
Przy okazji, tego ranka zdarzył się największy zgrzyt transportowy podczas naszej wyprawy. Otóż autokar spóźnił się całe 20 minut… Ale się działo :) Jak widzicie, jeśli to była najgorsza wpadka, to moim i nie tylko zdaniem, organizacja była (prawie) perfekcyjna.
Jeszcze jedna dygresja. Poza pustynią, w Nowej Zelandii znajdzie się praktycznie wszystko. Od lodowców i wiecznych śniegów, fiordy aż po bujne lasy deszczowe. A wszystko w pięknej, czystej i nie skażonej działalnością człowieka atmosferze.
Ale cóż, jedziemy do Milford Sound. Zaczęliśmy od porannego przymrozku, i mkniemy autokarem przez wyspę południową. Ponieważ statki w Milford Sound odpływają w regularnych przedziałach czasowych, na drodze miksują się grupy autokarów, które starają się zdążyć na określoną godzinę. Droga do fiordu urozmaicają przepiękne krajobrazy.
Pierwszy przystanek przy zjawiskowym jeziorze Te Anau. Widok dalekich ośnieżonych szczytów i kłębiastych chmur odbijających się w błękitnym jeziorze jest czymś jednorazowym.
Następnym przystankiem są równiny po których we Władcy Pierścieni galopowali w szaleńczej szarży ‘Jeźdźcy Rohanu’ w starciu z siłami ciemności. Atmosfera jest mroczna, chmurna i tylko poczucie realizmu powoduje, że nie rozglądam się cały czas dokoła w oczekiwaniu na szarżę dumnych wojowników…
Kawałek dalej, kolejny przystanek, tym razem przy tak zwanych lustrzanych jeziorkach, czyli Mirror Lakes. Niestety przewodnik pisał prawdę i takie czyste lustrzane odbicie gór w niezmąconej wodzie można oglądać albo wczesnym rankiem, albo późnym wieczorem. W ciągu dnia tłum turystów, kaczki i wiatr powoduje, że odbicie w lustrze pozostaje bardziej w sferze wyobraźni.
Po jeziorkach i kolejnym urokliwym potoku w lesie, przejeżdżamy przez długi tunel i …. wreszcie ….. jesteśmy na nabrzeżu Milford Sound.
I oto, po krótkim biegu z autokaru w stronę przystani, widzimy Milford Sound. Pogoda nieco lepiej się sprawuje, słońce wychodzi zza chmur i fiord wita nas piękną tęczą…
Cóż, tym razem niech przemówią zdjęcia…
Rejs po samym fiordzie przebiega w spokoju i w milczeniu. Większość turystów z zapartym tchem obserwuje piękno przyrody. Co kawałek urwiska, wodospady, dziewicze lasy – po prostu pięknie. Sielanka na chwilę przechodzi w panikę, gdy stateczek wypływa na bardziej otwarte wody. Całkiem niewinne na pierwszy rzut oka fale zaczynają nieźle bujać pokładem i tym razem większość z nas ucieka do środka łodzi chroniąc się przed wszechobecnymi kroplami morskiej wody.
Zawracamy i wreszcie …. Możemy przyjrzeć się z bliska fokom pozującym na skale. Jedna z nich do złudzenia przypomina, oczywiście tylko pozą, Panią jurorkę z Tańca z Gwiazdami. Oceńcie sami :)
Potem koło naszej łodzi zaczynają baraszkować w wodzie delfiny wciągając na pokład nawet najbardziej poruszonych atakującymi falami. Na koniec prysznic pod kilkudziesięciometrowym wodospadem i przybijamy do molo.
W drodze powrotnej na parkingu żegna nas bardzo ładna i towarzyska papuga, która od razu przechodzi do swojej ulubionej czynności, czyli obgryzania gumowych uszczelek.
Wycieczka dobiega końca, tak jak pobyt w Nowej Zelandii.

W drodze do Christchurch 2010-04-10
W drodze do CHRISTCHURCH
I to już prawie koniec opowieści. Po przejażdżce odrzutową łódką w kanionie Shotover, ruszyliśmy w kierunku Christchurch, dokąd przybyliśmy bardzo późnym wieczorem, wylatywaliśmy nad ranem. Z tego powodu, trudno mi coś powiedzieć o Christchurch, widziałem go tylko w nocy i to fragment. Ale zanim tam dojechaliśmy, czekał nas cały dzień na podróży.
Po drodze ciągle wspaniałe widoki, tym bardziej że droga wiodła przez górzystą część wyspy południowej. Niestety pogoda nam nie sprzyjała. Nie zobaczyliśmy niestety wspaniałego (podobno) widoku na górę Cooka, najwyższy szczyt Nowej Zelandii. W tle pięknego jeziora z falami na wzburzonym jeziorze, kłębiły się tylko bure chmury. Ale zawsze jest kolejny powód aby tam wrócić.
Po drodze zjadłem najlepszego łososia w życiu. Jestem miłośnikiem ryb w ogóle, a surowych w szczególności. Lunch mieliśmy zaplanowany w ‘knajpce’ która składała się z drewnianych ław na wolnym powietrzu, przy stawach w których kłębiły się wielkie łososie. Większość grupy zadowoliła się bardzo dobrym łososiem wędzonym z chlebem i winem, ale ja zauważyłem niewielki napis „SASHIMI” i bez namysłu zamówiłem porcję. Za około 20 NZD dostałem jakieś 300 g SUPER ŚWIEŻEGO łososia z wasabi, sosem sojowym i pałeczkami. Bardzo chciałem się podzielić swoim szczęściem z pozostałymi uczestnikami wycieczki, ale niewielu zaryzykowało takie doświadczenie. Nie wiedzą co stracili, a ja z czystym sumieniem mogę polecić Wam taką przekąskę w drodze z Queenstown do Christchurch. Stawów nie sposób nie zauważyć, są zaraz po prawej stronie drogi, mniej więcej w połowie, na płaskowyżu pomiędzy górami :) Prawda że łatwo trafić? :)
Aby oddać sprawiedliwość, najlepsze sashimi zjadłem podczas tej wycieczki w Sydney, w Darling Harbour, ale łosoś w Nowej Zelandii był smaczniejszy.
I tak późnym wieczorem, dotarliśmy do Christchurch. Właściwie nie wiem co mam powiedzieć o tym mieście. Prawie go nie widzieliśmy. Wieczorny spacer był miłym przeżyciem estetycznym, ale nie pozostawił jakichś znaczących wspomnień. Bardzo ładny rynek z ażurowa konstrukcją podświetloną na niebiesko przypominającą znicz był miły dla oka, ale to za mało aby wyrobić sobie zdecydowaną ocenę.
Może to oczekiwanie na ciepłą Australię spowodowało brak zachwytu nad Christchurch? Nie wiem, fakt że po bardzo krótkiej nocy, wczesnym świtem pojawiliśmy się na lotnisku i wsiedliśmy do samolotu aby już na stałe zostawić na dnie walizek ciepłe ubrania – zmierzaliśmy do krainy OZ …

I'll be back! 2010-04-11
Na koniec krótkie podsumowanie dla wytrwałych.
Dziękuję Wam za cierpliwość i oglądanie moich zdjęć i czytanie opisów (nie wiem sam co trudniejsze). :)
Zobaczyć Nową Zelandię w 8 dni nie jest możliwe. Można ją poczuć, posmakować jak pierwszy łyk wina z kieliszka. Na razie ten smak obiecuje mi wspaniałe przeżycia w miarę wychylania kolejnych kieliszków. Chcę smakować ten piękny kraj dalej i jeszcze wiele razy.
Tak jak po dobrej kolacji, czuję niedosyt, potrzebę zweryfikowania tego co widziałem i spróbowania kolejnych pozycji z karty.
Czego nie było w tej karcie?
Nie było z pewnością terkkingu, nawet krótkiego po wulkanach,
nie było spaceru po lodowcu,
nie było gorących plaż wyspy południowej (zjawiska termalne na plaży),
nie było Mt.Cook z daleka ani z bliska,
nie było wielorybów w Kaikoura,
nie było w zasadzie wschodnie go wybrzeża (ponoć jest znacznie mniej dzikie i naturalne),
nie było ....
Ale jest czego oczekiwać na przyszłość.
Ja tam jeszcze wrócę :)
Tak jak obiecałem, zapraszam na drugą część tej wycieczki, do krainy OZ - Australii.
Do zobaczenia...
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
pozno dotarlam do tej dalekiej podrozy -ale dziekuje za ciekawy opis i swietne zdjacie ( moglo by byc ich wiecej), czekam na sprawozdanie z ponownego spotkania z NZ - pozdrawiam
-
Faktycznie ekspresowa wyprawa! Ale naprawdę fajnie opisana i obfotografowana. Nawet "z drogi" udało ci się zobaczyć sporo tamtejszych pustkowi, chociaż też nie wyobrażam sobie pojechać do Nowej Zelandii i nie wybrać się na jakikolwiek trekking.
-
Podróż marzenie! Zdjęcia obejrzałam z koleżanką,która 3 miesiące temu
wróciła z N.Z.
Wspomnienia odżyły...... :):) -
Mimo, ze już wcześniej oglądałam Twoją podróż to jeszcze udało mi się znaleźć kilka nie ocenionych przeze mnie zdjęć. No i wreszcie miałam czas, żeby przeczytać całą podróż.
Super!! Pozazdrościć:) A poza tym to Nowa Zelandia wydaje mi się bardzo przyjaznym miejscem. Myślę, że mieszkając tam można być szczęśliwym:) -
lekko, fajnie napisana relacja, sympatycznie się z Tobą podróżuje :)
-
Wspaniała podróż super zdjęcia i przy okazji dziękuje za odwiedzenie moich podróży
-
Bardzo dziękuję za miłe słowa. Zdecydowanie było warto :)
Pzdr/bARtek -
Podróż może i długa i na pewno męcząca, ale dla takich widoków i przeżyć jak najbardziej warto się przemęczyć :) Pozdrawiam :)
-
Agnieszko,
bardzo dziękuję za miłe słowa i ciekawe komentarze. Pozwoliłem sobie napisać kilka słów na Twoim profilu.
Raz jeszcze dzięki/bARtek -
@City, wielkie dzięki za miłe słowa. O rugby nie ma wiele, prawie nic szczerze mówiąc. Właściwie nie wiem dlaczego, bo sam jestem kibicem "All Blacks" a jak się nadarzy jakaś transmisja, to chętnie oglądam... Nadrobię następnym razem :)
Pzdr/bARtek -
Jeszcze nie skończyłem, ale już doceniam ;-) Bardzo ciekawy początek i dalej (myślę). Tylko (jak na razie) o rugby trochę mało ;-)
-
Leszku, wielkie dzięki. Słowa pochwały z Twoich ust są dla mnie ważne. Ciekaw jestem Twoich wrażeń z Krainy Oz.
Dziękuję za fajne komentarze.
Pzdr/bARtek -
Bartku, dojechałem z Tobą aż do Christchurch i po krótkiej przerwie będę w Twoim towarzystwie zwiedzać Australię. Na razie pozwól, że pogratuluję ci wspaniałej podróży, zdjęć i relacji i na pożegnanie Kiwilandu zostawię również dużęgo plusa za całą podróż. Jak już pisałem, w przyszłym roku zamierzamy wybrać się na kilka wysp południowej Polinezji. Nie wiem czy czas pozwoli nam na zahaczenie o NZ. Ale bardzo bym chciał. Pozdrawiam.
-
Leszku, bardzo się cieszę i ciekaw jestem Twoich wrażeń z dalszych opowieści.
Pzdr/bARtek -
Bartku, w końcu zawitałem do Ciebie i muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem zarówno zdjęć jak i opisu. Dziś dojechałem tylko do Rotorua, które przypomniało mi nieco Yellowstone, które miałem okazję zobaczyć. Jutro wrócę na Twój szlak. Pozdrawiam.
-
Cieszę się, że Ci się podobało :) i zapraszam dalej na kolejne odcinki 'express'
bArtek -
Zapraszam do Kiwi a także do innych podróży. A wrażenia rzeczywiście zapadają w pamięć, głęboko...
Pzdr/bArtek -
Wielkie dzięki. Jaką radość ma się ze zdjęć, jeśli nie można się nimi z kimś podzielić? A jeśli się jeszcze podobają, to jest wielka satysfakcja.
Dziękuję i zapraszam do Krainy Oz, znacznie bliższej Twemu sercu.
Pzdr/bArtek -
Kapitalna relacja, gratulacje! okolice bliskie mojemu sercu, bo w Australii zostawiłam kawałek mojej duszy i nie ma dnia, żebym nie kombinowała, jak tam wrócić. Ale to inne bajka. Jeszcze raz wyrazy uznania.
-
Taaaa. powiało filozofią :) Co do ginięcia gatunków itp czytałem niedawno takie zdanie, że jak można twierdzić że na ziemi ubywa gatunków zwierząt, skoro nikt jeszcze ich nie policzył, a prawie codziennie odkrywane są nowe? Ciekawy punkt widzenia... Swoją drogą, czasami mam wrażenie, że jesteśmy poddani niezłemu praniu mózgów pod kątem EKO-poprawności politycznej.
A co do pozostałości po człowieku jako gatunku, to ostatni wybuch wulkanu pokazał jacy jesteśmy malutcy. -
a wiesz... szczerze mówiąc lekko mnie to zastanawiało. tzn w kontekście tych jeleni (że sie tak uczepię). w europie tak strasznie płaczemy (słusznie), że gatunki giną, że nie maja miejsca, itp. a tu popatrz - nawet czak noris by nie poradził! to tylko pokazuje, jak marnymi istotami jesteśmy i jak szybko po zejściu człowieka z ziemskiego padołu przyroda na powrót by zdziczała.
-
A moim zdaniem na takim obszarze jak Australia nie da się niczego eksterminować - najprędzej ludzi :)
-
i pewnie dlatego tylko sie odgradzają, a nie eksterminują. za barbarzyńskie metody kolonizacji już im się oberwało, to teraz próbują w cywilizowany sposób załatwiać sprawy. świat patrzy!;-)
-
z pewnością :)
-
ale bardziej rdzenny niż króliki i irlandczycy?;-)
-
Za wikipedia:
... Na podstawie badań genetycznych stwierdzono, że przodek dingo dotarł na kontynent prawdopodobnie przed 3,5 tys lat wraz z jedną z późniejszych fal osadniczych z Azji Południowo-Wschodniej. Dingo pierwotnie były udomowionymi towarzyszami człowieka, jednak w Australii wtórnie zdziczały....
Czyli pół na pół... -
tyle że dingo, w przeciwieństwie do jeleni, są "rdzennymi mieszkańcami" australii, prawda? (chyba. czy nie?:-)
-
Chyba dingo nie mają naturalnych wrogów i po prostu się rozpleniły (podobnie jak jelenie w NZ) :)
-
no... niezły płotek! a myslałem ze takie wynalazki to tylko na granicy izraelskiej i amerykańskiej można spotkać:-)
ale podejrzewam, że z dingo jest jak z wilkami w polsce (choć zapewne na dużo większą skalę). nie byłoby problemu, gdyby zabiły jedną-dwie owce czy cielaka i później je zjadły. ale... tak przynajmniej jest z wilkami... w szale polowania zagryzają wszystko co się da, a później... tu skubną, tam skubną... i idą zostawiając pobojowisko. choc sam jestem miłośnikiem wilków, na miejscu rolników pewnie trochę bym sie wkurzał;-) -
Dokładnie. Są wszędzie.Poza tym mają płot na psi Dingo.
http://poland.informationplanet.com/Podr%C3%B3%C5%BC/OdkryjAustrali%C4%99/tabid/3340/Default.aspx
Australia posiada najdłuższy płot na świecie. Nazywa się "Płotem psów Dingo" i ma 5,531 kilometrów długości! Ma tylko 1.8 metra wysokości i żadnych dziur. Płot znajduje się w środku Queensland i został zbudowany by chronić owce przed australijskimi psami dingo.
:) -
wiesz... szczerze mówiąc walenie z karabinu maszynowego z helikoptera do stada jeleni, mi też wydaje się trochę abstrakcyjne:-) a w australii, o ile się nie mylę, maja taki problem z królikami chyba, prawda?
-
Zfieszu, bardzo cieszę się, że Ci się spodobało. Przyznam, że film o jeleniach bardzo mnie poruszył, a ponieważ w autobusie było też kilkoro małoletnich, zastanawiałem się nad tym jak to odbiorą. Ale na przykładzie mojego syna, wychowanego na grach komputerowych sądzę, że nie odebrali tego zbyt dosłownie. Film to film...
Podobne problemy ma Australia, tylko z innymi zwierzętami.
A co do GB, to rzeczywiście czasami najpierw robią, a potem myślą :)
Pzdr/bArtek -
dojechałem do końca:-) w sumie... chyba sie nie zmeczyłem:-) a już na pewno nie tak jak ty w tych autobusach. tempo trochę zabójcze!
w zasadzie, wszystkie poniższe spostrzeżenia odnoszą się i do drugiej wyspy. świetna relacja! ...i tyle:-)
trochę barbarzyńska sytuacja z tymi jeleniami, ale tak to bywa, gdy człowiek działa, zanim pomyśli. inna sprawa, że w wielkiej brytanii, myśliwi wybili własciwie wszystko co wybić sie dało. teraz podniecają się polowaniami na króliki i wrony, a jak im opowiadam, że u nas bez większego problemu spotkać mozna rogacze i dziki, a przy odrobinie szczęścia i umiejętności, całą masę innych stworzeń, to ze zdziwienia gęby otwierają:-) -
:) no to chyba mamy wspólny punkt widzenia :)
Sedna poszukam podczas deugiej, już własnej podróży.
Pozdr/bArtek
PS. a co do "cepelii', to mam bardzo różne wrażenia. np. w krainie OZ, taka cepelia była całkiem dobrze zrobiona. Ta w NZ to była 'kaszana', choć zawsze mam szacunek do wykonawców... -
i własnie to, że opisałeś co widziałeś jest w twojej relacji najlepsze. wbrew pozorom wiele turystów/podróżników (jak zwał tak zwał:-) nie zwraca uwagi na wiele ciekawych szczegów, koncentrując się na tym, co podane na tacy. a przecież podróże to nie tylko zabytki i cuda natury! to spanie, jedzenie, przemieszczanie się z miejsca na miejsce, ludzie których spotykamy... i zupełnie nie ma znaczenia, czy ktoś jedzie z biura czy sam. ważne, zeby patrzył na świat własnymi oczami, a nie oczami przewodnika. ty tak właśnie oglądasz świat. i nawet jeśli nie sięgasz sedna, przynajmniej go szukasz. dlatego mi się tu podoba:-)
co do cepeli... broń boże nie sugerowałem, że "program artystyczny" ci się spodobał! to była taka ogólna uwaga:-)
zaraz zabieram się do wyspy południowej:-) -
Hej, dzięki za miłe słowa i komentarze. Ja się nie wkurzam, opisałem to co widzi zwykły turysta, których jest zdecydowana większość. Jest nieliczna grupa poważnych wędrowców, którzy wciskają nos w każdą dziurę, spędzają w danym miejscu wiele czasu, dochodzą do sedna. Powstają z tego ciekawe książki podróżnicze czy przewodniki dla turystów.
Po rozmowach w wieloma znajomymi doszedłem do wniosku, że jest mnóstwo właśnie takich 'expresowych' turystów, którzy z powodu wyboru sposobu życia, zwiedzają świat raczej szybko i chłoną otoczenie, bez wnikania w sedno. Wiem też, z jakich przewodników i informacji korzysta się przy tego typu wyjazdach. Zwykle szuka się czegoś cienkiego, kolorowego z podstawowymi informacjami. Z Pascala korzystałem wielokrotnie organizujac własne podróże po EUropie, na takich wyjazdach, małe, cienkie z obrazkami.
Aby było jasne, po prostu taką formę zwiedzania świata wybrałem, zresztą podobnych są tysiące, zdecydowana większość :)
Co do toreb, to wylatałem w życiu mnóstwo godzin, zarówno służbowo jak i porywatnie, ale takiego lądowania jak wtedy w HKG nigdy przedtem ani potem nie zaliczyłem. Przez ostatnie 10 min, samolotem rzucało znacznie bardziej niż na najbardziej ambitnej kolejce górskiej jaką zaliczyłem.
Świetliki mnie rozwaliły - to było bardzo, bardzo ciekawe.
Co do cepelii, to mam wrażenie, że nie napisałem że mi się to podobało - nazwa 'cepelia' chyba dość wyraźnie określa mój stosunek do trakich imprez.
A co do 20 minut na lunch, to można organizować wyprawy samodzielnie, można z biurem ze wszelkimi konsekwencjami, albo nie jeździć w ogóle. Wybrałem to co wybrałem, a szacunek do pozostałych uczestników jakoś nie pozwala mi ich olewać i włóczyć się godzinę :D
Jeszcze raz dziękuję za komentarze i do zobaczenia na obu wyspach, szczególnie południowej.
bArtek -
oki, dziś tylko wyspa północna. na południową mam zamiar wrócić w najbliższym czasie.
fajnie napisana relacja. z punktu widzenia... cholera... jak to napisać, żebys się nie wkurzył? kogoś "zielonego"? ale w zupełnie pozytywnym sensie! spragnionego nowości i chłonącego wszystko co dzieje się dookoła. od lodu na szybie autobusu i elektrycznego prześcieradła, po wulkany i architekturę. taka całkowicie niegroźna zachłanność i (krytyczna, co też ważne!) ciekawość. bardzo mi się tu podoba, choć nigdy nawet nie zastanawiałem się nad nową zelandią!
kilka refleksji nie zupełnie na temat:-)
"torby"... przyznam szczerze, że mimo kilku juz lotów w zyciu, nigdy nie widziałem, żeby ktoś korzystał z sickness bag. musiało ostro bujać! nieźle jak na początek podróży:-)
świetliki... z podobnej, choc nie tej samej bajki... w meksyku jest kilka miejsc, do których rok-rocznie na okres godowy zlatują się miliony motyli (chyba monarchów). widok i dźwięk tego zjawiska jest ponoć nie do opisania. niestety, mimo kilku wizyt w tym kraju, nigdy nie zapusciłem się w rejony sanktuariów(jak nazywa sie te miejsca). ale... wiem, że jedna z użytkowniczek portalu tam była i nie podzieliła się fotkami! skandal!:-)
cepelia... może ze dwa razy zdarzyło mi sie uczestniczyc w takich pokazach i zawsze byłem... zażenowany. zastanawiam się, czy komukolwiek (szczególnie z zupełnie innej kultury) takie absolutnie sztuczne i nie mające wiele wspólnego z rzeczywistym folklorem "teatrzyki", naprawdę się podobają?
"Proszę Państwa, macie 20 minut na lunch, autokar odjeżdża od 13:20..." nie, nie jestem podróżnikiem. jestem zwykłym malutkim turystą, ale tego bym nie zdzierżył!:-)
cu na wyspie południowej;-) -
Dziękuję. A ja mam ciągle dwa wrażenia:
1. wiele miejsc mi umknęło - czas i pogoda
2. to co widziałem niekoniecznie potrafiłem oddać na zdjęciach.
Zapraszam ponownie.
Pzdr/bArtek -
trochę się naganiałam twoim śladem, ale to tylko zaostrzyło apetyt na NZ ;) dzięki, wspaniała wycieczka ;)
-
Iwonko, teraz pewnie przeglądasz swoje archiwa w poszukiwaniu tego "złoczyńcy" z Islandii. :)
Zapraszam dalej :)
A co do samej NZ, to... aby coś się stało, trzeba to po prostu zaplanować, choć rzeczywiście nie jest to bardzo łatwe... -
obejrzałam zdjęcia i przeczytałam połowę tekstu, jeszcze wrócę i doczytam. Bartku, piękna i szczegółowa relacja z ciekawej wycieczki. NZ mi się marzy ale chyba jeszcze długo się nie wybiorę.
-
Smoku, dziękuję za miłe słowa i fajne komentarze. Kondycję fakt miałem niezła, w ub. roku machnąłem maraton z czasem 3:36:33 :) co jak na moje lata jest wynikiem całkiem niezłym ...
Jak pisałem już w innym miejscu, piszę w dużej części po prostu dla siebie, aby potem nie zapomnieć...
Zapraszam niebawem do mojej Krainy Oz - pewnie za kilka dni będzie gotowa.
Pozdrawiam, bArtek -
Lubie dalekie i egzotyczne podroze, wiec doceniam i te. Przyjemnie sie Twoj tekst czyta :-) Jak na osiem dni masz bardzo duzo wrazen i tresci. Ja takie dlugie relacje pisze zwykle z przynajmniej 3-4-ygodniowej wyprawy :-) Nop i podziwiam Twoja kondycje fizyczna aby takie tempo zniesc. Dziwi mnie wiec, ze oczekiwales jeszcze wedrowek po wulkanach i lodowcach :-)
-
Aniu, bardzo się cieszę że przyspieszyłem bicie Twego serca tymi zdjęciami...
Pozdrawiam, bArtek -
Krzyśku, wszystko ma swoje wady i zalety, także czas pracy :)
-
Serce mi mocniej zabiło!
-
dlatego wolę wcześniej wstać i jeszcze mieć dla siebie kawałek dnia :) za to najgorzej 9-17 :( praktycznie cały dzień zmarnowany. że o 14-22 nie wspomnę..
-
Wow. Ja to mam spokój, za to przed 18:30 raczej nie kończę...
-
ja od 6... po 4 pobudka, 5:30 w pracy, start o 6..
Wrócę tu jeszcze, na pewno!